Droga z Innsbrucka zdawała się nie mieć końca. Podążaliśmy przed siebie szeroką autostradą, a wszystko wokół pogrążone było w ciemnościach – co jakiś czas tylko dostrzegaliśmy w oddali wzgórza, na zboczach których migotały rozsypane pomarańczowe światełka miast, a od czasu do czasu gdzieś na szczycie górowało podświetlone zamczysko lub kościół. Z głośników samochodowego radia do naszych uszu dobiegały dźwięki austriackiego jodłowania, które Tomek całkiem nieźle naśladował… ;) Wkrótce jednak język zmienił się na włoski, a personel odwiedzanych przez nas stacji benzynowych stawał się coraz bardziej kiepski w posługiwaniu się angielskim. Buonasera, Italia!
Nasze postoje we Włoszech zazwyczaj miały miejsce na parkingach, przy jadłodajniach i sklepach sieci SARNI. Toalety były w nich darmowe, ale droga do drzwi wyjściowych wymuszała obejście całego sklepu. Przy okazji mogliśmy zerknąć na serwowane w barze jedzenie, aby stwierdzić, że nie było ono zbyt zachęcające do konsumpcji (bułki wypchane frytkami – kto to w ogóle zamawia?!). Na sklepowych półkach kusiły produkty gigantycznych rozmiarów – ogromne czekolady i 3-litrowe butelki wina, a także moje ulubione ostre papryczki uwięzione w słoikach. Zastanawiałam się nad zakupem takiego pokaźnego trunku dla mamy, ale ostatecznie pomyślałam: „przecież jesteśmy we Włoszech, więc na pewno jeszcze gdzieś je dostanę” (później przekonałam się, jak mocno się myliłam…). Po drodze migały nam kolejne piękne nazwy włoskich miast – Mantova, Modena i ostatecznie Reggio nell’Emilia (lub Reggio Emilia) – cel naszej podróży tamtego dnia. Tuż przed zjazdem do wyszukanego przez Tomka hotelu, po prawej stronie, dostrzegliśmy jasną, podświetloną kolorowymi światłami, futurystyczną budowlę kształtem przypominającą trochę ogromny, powykręcany akordeon. Jak się później okazało, był to dworzec kolei ekspresowej (Reggio Emilia AV Mediopadana). Naprzeciw zaś, po drugiej stronie autostrady – olbrzymie łuki nowoczesnych mostów, które zaprojektował hiszpański architekt Santiago Calatrava. Podświetlony dworzec wyglądał nieziemsko – jak tunel prowadzący do innego wymiaru… Miałam ochotę sfotografować ten widok, jednak widząc minę zmęczonego podróżą Tomka, nie chciałam na niego naciskać. Hotel Holiday Inn Express znajdował się tuż obok autostrady – zgodnie z planem, dotarliśmy do niego jeszcze przed północą. Za dwójkę ze śniadaniem zapłaciliśmy 69 euro. Miejsce bardzo schludne i przyjemne – zdecydowanie lepsze niż nasze poprzednie lokum w niemieckim Ibisie. Kolorystyka w pokojach utrzymana została w miłych dla oka beżach i brązach, z którymi idealnie komponowały się granatowe dodatki. W łóżku znaleźliśmy poduszki przepasane ciemnoniebieskimi wstęgami, do których przymocowano plakietki z napisami morbido | soft i duro | firm. Oznaczało to, że do wyboru mieliśmy twarde lub miękkie poduszki – czy to nie urocze? ;)
Po całym dniu chodzenia, zwiedzania i jazdy samochodem, naszła mnie myśl o jakimś dobrym drinku na lepszy sen. Tomek tak jakby czytał w moich myślach, bo przyniósł z bagażnika samochodu… dwie butelki piwa własnej, domowej roboty! ♥ Ta mała niespodzianka sprawiła mi ogromną radość – w końcu zaczęłam czuć się jak na prawdziwych wakacjach… ;)
***
Nazajutrz z samego rana udaliśmy się na śniadanie z myślą, że musi być ono wyśmienite. Chcieliśmy zrekompensować sobie niemiecką śniadaniową skuchę z dnia poprzedniego. Trochę się przeliczyliśmy, gdyż w rzeczywistości ten pierwszy włoski posiłek w ciągu dnia okazał się dość „biedny” – nie mieliśmy zbyt dużego wyboru (co było, jak się z czasem okazało, domeną praktycznie wszystkich włoskich miejsc, które odwiedziliśmy). Najwidoczniej Włosi gustują raczej we francuskim le petit–déjeuner, a ucztują dopiero późnym wieczorem. Zasiedliśmy zatem do stołu z typowo słodkim, skromnym śniadaniem: pieczywo (nie było jednak żadnych warzyw do obłożenia chleba), jogurty, owoce (brzoskwinie z puszki i suszone śliwki), ciastka, croissanty z Nutellą i masłem orzechowym, sok i kawa (która z kolei wszędzie we Włoszech była wyśmienita!).
Okazało się też, że dworzec, którym zachwycałam się w nocy, znajduje się o przysłowiowy „rzut beretem” od naszego hotelu. Po wymeldowaniu udaliśmy się więc we wskazane przez recepcjonistę miejsce. Budowla za dnia wyglądała równie imponująco na tle spowitego siwymi chmurami nieba z lekką, pomarańczowo-kremową poświatą poranka na horyzoncie…
Jeśli poszukacie informacji o miejscowości Reggio Emilia, na pewno zauważycie, że jest to miasto naszpikowane zabytkami (a ponadto, tutaj właśnie powstał nasz „Mazurek Dąbrowskiego” i po raz pierwszy wyeksponowano włoską flagę!) . My jednak poznaliśmy je od bardziej nowoczesnej strony – następnym razem będziemy musieli wrócić tam na zwiedzanie! ;)
Droga do Cinque Terre przecinała malownicze ziemie kolejnych włoskich regionów – Emilia-Romania, Toskania i Liguria – jak to pięknie brzmi! Podziwialiśmy imponujące Apeniny Północne, a wiekowe, przytulone do siebie i wciśnięte w skaliste wzgórza budynki utwierdzały nas w przekonaniu, że jesteśmy coraz bliżej celu. Z godziny na godzinę podwyższała się temperatura powietrza, a słońce świeciło coraz mocniej, wprawiając nas w błogi nastrój… :)
W samo południe przejeżdżaliśmy już przez miasteczko La Spezia, podczas gdy włoskie radio umilało nam czas – z głośników leciało romantyczne amore mio, a termometr na desce rozdzielczej naszego auta wskazywał już 19 stopni Celsjusza… Zachwycaliśmy się tym, że jeszcze kilkanaście godzin wstecz podziwialiśmy ośnieżone szczyty Alp, wdychając chłodne, górskie powietrze, a teraz właśnie dotarliśmy do Riwiery Włoskiej, obmywanej przez ciepłe wody Morza Śródziemnego, na której rosną palmy i kaktusy. Podziwialiśmy La Spezię zza okien samochodu – obsadzoną palmami promenadę nad brzegiem morza, marinę i budynki wyrastające ze wzgórz, pokryte spłowiałą od słońca dachówką i przyozdobione zielonymi, drewnianymi okiennicami. Wszystko obserwowaliśmy, komentowaliśmy, zapisywaliśmy w pamięci. Dla miejscowych to rzeczy zwykłe, zupełnie powszednie. Dla nas – magia obcego, odkrywanego po raz pierwszy miejsca…
Pniemy się coraz wyżej i wyżej, zostawiając miasteczko w tyle. Miałam ochotę wysiąść i przespacerować się brzegiem morza w La Spezii, ale zostawiliśmy to na później. Za miastem Tomek jednak zlitował się nade mną i zatrzymaliśmy się przy punkcie widokowym, gdzie rozpościerał się niezapomniany widok na zabudowania La Spezii, jej port i połyskujące w świetle włoskiego słońca wody Morza Liguryjskiego… Zresztą zobaczcie sami:
Stamtąd ruszyliśmy dalej w kierunku Cinque Terre, a dokładniej do miasteczka o nazwie Manarola, o którym przeczytacie w kolejnym wpisie… ;) Obejrzyjcie też nasz krótki filmik z La Spezii – na samym końcu znajdziecie małą zapowiedź widoków, jakie oferuje piękne Cinque Terre!
Trasa:
Jak Wam się podoba kolejny etap naszej podróży? A może odwiedziliście te same miejsca? Podzielcie się z nami swoimi przemyśleniami w komentarzach poniżej! :)
Mini Eurotrip 2014 – pozostałe wpisy:
- Ruszamy w drogę! Polska i Niemcy | Mini Eurotrip 2014 #01
- Neuschwanstein – z wizytą w zamku Ludwika. Schwangau, Niemcy | Mini Eurotrip 2014 #02
- Innsbruck | Mini Eurotrip 2014 #03
balkanyrudej
28 sierpnia 2015 — 09:21
Z Italią mam ten problem, że byłam tam tylko raz. I to jest bardzo problematyczne, bo po tym pobycie został mi niedosyt. Odwiedziłam jedynie Florencję oraz spędziłam sporo czasu w Rzymie i jego okolicach. A Włochy to nie tylko te dwa miejsca, ale znacznie, znacznie więcej. Cinque Terre jest oczywiście na mojej liście „muszę zobaczyć”, która oczywiście jest bardzo długa w odniesieniu do Włoch. Niestety albo stety bywam teraz częściej, po sąsiedzku (no mniej więcej, bo za morzem) w Albanii, która na swój sposób jest nieco włoska (w końcu wielu Albańczyków swego czasu pracowało lub nawet nadal pracuje we Włoszech).
Ania Szymiec | born2travel
23 października 2015 — 17:19
Widzisz, a mnie w Albanii jeszcze nie było, ale też chętnie bym ją odwiedziła – zwłaszcza wtedy, gdy czytam wpisy i oglądam Twoje zdjęcia na blogu… :) Florencja i Rzym są fantastyczne, jednak rzeczywiście ten kraj ma o wiele więcej do zaoferowania. Cinque Terre jest zdecydowanie must see! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę! ;)
obserwatore
28 sierpnia 2015 — 10:16
Coś pięknego! Potwierdzam. ;)
Ania Szymiec | born2travel
23 października 2015 — 17:16
:)
Dominika Z.K.
28 sierpnia 2015 — 11:26
Widoki przypominają mi trochę wybrzeże Chorwacji. Całe wieki nie byłam we Włoszech a po Twojej relacji znowu za nimi zatęskniłam!
Ania Szymiec | born2travel
23 października 2015 — 17:16
Cieszę się, że ta relacja przywołała Twoje wspomnienia! :) Życzę Ci, abyś mogła tam wrócić jak najprędzej! W Chorwacji byłam dawno temu, gdy byłam jeszcze dzieckiem, więc pamiętam ją trochę przez mgłę. Ale rzeczywiście jest jakieś podobieństwo.. ;)
Michał Qmoh || W podróży
28 sierpnia 2015 — 12:39
Coś duża tak kawa. W kubkach! A mówią, że we Włoszech dają tylko kawę w naparstkach. :)
Ania Szymiec | born2travel
23 października 2015 — 17:15
A bo to w hotelu było, przy autostradzie. ;) Można było lać do woli, śniadanie w cenie noclegu! :P
polaczkropki.pl
29 sierpnia 2015 — 14:09
La Spezie widziałam tylko przelotem, ale na pewno warto. Myślę, że we Włoszech każde miejsce jest warte odwiedzenia.
Ania Szymiec | born2travel
23 października 2015 — 17:14
Też tak myślę! :) My w La Spezii również tylko przelotem byliśmy, w drodze powrotnej na moment wpadliśmy na kawę i na Internet (który nie działał:P), a oprócz tego do marketu na zakupy. Trochę szkoda, że nie było czasu na spacer tą promenadą… ;)
Gadulec
31 sierpnia 2015 — 00:00
Ach te Włochy! I ich pyszna kawa! Podusie faktycznie urocze ;)
PS. Jodłowanie na 5 z plusem!
Ania Szymiec | born2travel
23 października 2015 — 17:13
Haha, dzięki, przekażę Tomkowi! :D Włoska kawa najlepsza! <3
Traveling Rockhopper
4 października 2015 — 17:08
Ciekawy ten dworzec!
———-
travelingrockhopper.com
Ania Szymiec | born2travel
23 października 2015 — 17:12
Też tak uważam! Na żywo wyglądał jeszcze lepiej! ;)