„Nurkowanie? A daj mi spokój z tym nurkowaniem!” – mniej więcej takie słowa słyszał ode mnie Tomek przez ostatni rok. Będę szczera – w pewnym momencie po prostu straciłam na to zajawkę i ukończenie naszego kursu nurkowania OWD (Open Water Diver) miałam, mówiąc krótko, gdzieś. Ale zacznijmy od początku. Jak to w ogóle się zaczęło?
Otóż wiosną czy też latem 2013 roku postanowiliśmy z Tomkiem zapisać się na kurs nurkowania. Dlaczego? Ponieważ stwierdziliśmy, że warto zwiedzać również świat podwodny – do tej pory uprawialiśmy wyłącznie tzw. snorkeling, czyli pływanie z maską i rurką. Tym sposobem podczas naszych dotychczasowych podróży po prostu nie korzystaliśmy w pełni z okazji poznania pięknej rafy czy egzotycznych morskich zwierząt w najodleglejszych zakątkach świata, takich jak Dominikana, Meksyk czy Tajlandia…
Wybraliśmy więc słynne Centrum Techniki Nurkowej w Gdyni prowadzone przez rodzinę Piórewiczów (wiele lat temu odwiedzałam to miejsce razem z tatą, który kompletował tam swój sprzęt nurkowy i zawsze pozytywnie wyrażał się o CTN). Po pierwszych kilku spotkaniach w ramach kursu OWD mieliśmy już pewność, że trafiliśmy w dobre ręce. Konieczne było zaliczenie zajęć teoretycznych (i napisanie egzaminu końcowego), zajęć praktycznych na basenie i nurkowania na wodach otwartych. Szło nam to co prawda jak krew z nosa, ale w ciągu zeszłorocznych wakacji udało nam się zaliczyć wszystkie wykłady i ćwiczenia basenowe. Pozostało jedynie pisemne sprawdzenie wiedzy i dwudniowy wyjazd do Twardego Dołu, gdzie mieliśmy zrobić cztery nurkowania w jeziorze. Niestety – w sierpniu zeszłego roku skręciłam kostkę i nie byłabym nawet w stanie na swoją spuchniętą stopę założyć płetwy. Sezon się skończył, a my zostaliśmy z niedokończonym kursem…
W tym roku, gdy tylko nastały ciepłe i słoneczne dni, Tomek zaczął przypominać mi powoli o nurkowaniu. Ja natomiast wzbraniałam się przed tym, jak mogłam. Do tego za argument służył mi notoryczny brak czasu – a to był akurat idealny wiatr do kajta na Półwyspie, a to do sądu na praktyki trzeba było chodzić, a to artykuł do Trec Magazine trzeba było napisać… Poza tym zaczęłam mieć jakieś dziwne i niczym nieuzasadnione lęki. Wizja zdejmowania pod wodą maski była dla mnie koszmarem – pomimo tego, że już to robiłam i nawet całkiem nieźle mi szło! Nie miałam ochoty wybrać się choćby na zajęcia w basenie, bo po prostu się bałam. Wciąż powtarzałam, że „boję się, że się utopię i nie chcę umierać w taki sposób” (a zresztą kto by chciał?).
Ostatecznie jednak wznowiliśmy nasz kurs i dla przypomnienia znów wróciliśmy na basen w Hotelu Gdynia. W końcu na nowo zaczęłam przekonywać się do nurkowania – również za sprawą naszego instruktora Arka, od którego zawsze bije mnóstwo pozytywnej energii. Dzięki niemu nie było zajęć, na których na mojej twarzy nie pojawiłby się uśmiech! ;)
Ponieważ tegoroczne lato było naprawdę piękne, a ja każdą wolną chwilę wykorzystywałam na to, żeby posiedzieć na Półwyspie – długo odwlekałam nasze nurkowanie w wodach otwartych. W końcu Tomek zagroził, że jeżeli ja nie chcę tego robić, on i tak dokończy kurs sam. Ostatecznie jednak umówiliśmy się na wyjazd do Twardego Dołu w dniach 20-21 września, czyli w jednym z ostatnich możliwych terminów.
Twardy Dół i Jezioro Niedackie – pozytywne zderzenie z rzeczywistością
O nurkowaniu w polskich jeziorach słyszałam dotychczas tylko tyle, że podobno nie ma w nich niczego fajnego. Jest zimno, a do tego widoczność jest tam naprawdę słaba ze względu na muliste dno. Wyobrażałam sobie to mniej więcej tak – brązowo-zielona woda, obrzydliwy brunatny muł, ohydne zielone glony i kilka nieciekawych szarych rybek. I co z tego za frajda? Jednak chcąc nie chcąc, kurs trzeba było zakończyć właśnie takim nurkowaniem. A nawet czterema.
W sobotę wyruszyliśmy z samego rana, kierując się na Starogard Gdański. Niestety GPS wywiózł nas dosłownie w las i troszeczkę pobłądziliśmy, ale ostatecznie chwilę spóźnieni zjawiliśmy się w miejscowości Twardy Dół i ośrodku szkoleniowo-wypoczynkowym o takiej samej nazwie. Miejsce od razu przypadło nam do gustu, ponieważ było po prostu ukryte w środku lasu, a zarazem leżało tuż nad brzegiem Jeziora Niedackiego. Trójkątne drewniane domki przypominały nam te, w których co roku spędzamy urlop we Wdzydzach Kiszewskich. Drewniano-kamienny budynek Gościńca, czyli hotelu wraz z restauracją, również idealnie wkomponował się w otoczenie. Natomiast jezioro poprzecinane zostało długim, drewnianym pomostem z kilkoma odnogami.
W wielkim zielonym hangarze spotkaliśmy się z Arkiem i – ku naszemu zdziwieniu – całkiem sporą grupą nurków. Czterech z nich było „OWDziakami”, czyli początkującymi (tak samo, jak my). Pozostali przyjechali na jedno lub dwa nurkowania, żeby na przykład pozaliczać ćwiczenia na poziomie Advanced Open Water Diver.
Najpierw Arek przedstawił nam plan działania, a następnie dostaliśmy swój sprzęt i mieliśmy za zadanie poskładać go i założyć na siebie wraz z piankami, butami, rękawicami i ocieplaczami. Rano było zimno i nagle znów wszystkiego mi się odechciało, zaczęły też powracać moje obawy. Wkrótce jednak na bezchmurnym niebie pojawiło się piękne słońce, które ogrzewało nas równie mocno, jak podczas lipcowych dni. Nadszedł też czas pierwszego w tym dniu wejścia do wody.
Zanurzyliśmy się i płynąc wzdłuż pomostu, ruszyliśmy w ślad Arka w głąb Jeziora Niedackiego. Wtedy właśnie w mojej głowie coś przestawiło się o 180 stopni. Zmiana uderzyła nagle, wraz z pierwszym spojrzeniem pod wodę. To przecież niemożliwe, że tak może wyglądać polskie jezioro! Biały piasek (a raczej, jak się później okazało – fajny, trzęsący się trochę jak galareta muł) i turkusowa woda – to przecież widoki wyjęte wprost z egzotycznych morskich wód, prawda? Co prawda woda była dość chłodna, ale dzięki dużej i stopniowo opadającej w dół płyciźnie oraz promieniom słońca, widoczność była naprawdę rewelacyjna. Wszystko było zachwycające – przeróżne rośliny, przepływające obok nas pasiaste okonie i waleczny rak, którego już na samym początku pokazał nam Arek. Zaczęłam żałować, że ostatecznie na pierwsze nurkowanie nie zabraliśmy ze sobą kamery! Przecież te chwile już się nie powtórzą… Ale na szczęście z pewnością na długo zachowamy je w naszej pamięci!
Leniwe podwodne życie
Nieraz mieliśmy przed oczami całkiem spore ławice malutkich, srebrnych rybek. Jednak to, co spotkało nas później, było przeżyciem najbardziej ekscytującym. Otóż w wysokich, zielonych glonach czaiły się drapieżne szczupaki, które nie miały najmniejszej ochoty przed nami uciekać. Ze stoickim spokojem obserwowały nas do ostatniej chwili – aż ktoś postanowił przybliżyć do nich palec. Wtedy robiły „w tył zwrot”, ale kawałeczek dalej osiadały znów leniwie w gąszczu podwodnych roślin. Widzieliśmy osobniki bardzo młode, a tym samym małe i pręgowane, niczym podwodne tygrysy. Trafiły nam się też nie lada „rarytasy” – nigdy nie zapomnę tego momentu, w którym pod swoimi płetwami po raz pierwszy w życiu zobaczyłam naprawdę wielkiego szczupaka i pokazałam go Tomkowi! Inny napotkany osobnik miał na pewno ponad metr długości i udało nam się zobaczyć jego imponujący pysk z bliska. Zwierzę patrzyło się na nas swoimi wielgachnymi oczyskami, które wydawały się być takie jakby… Mądre? Doświadczone? Z pewnością jednak były zupełnie inne, niż oczy mniejszych mieszkańców akwenu… W końcu jest to ryba drapieżna, która może żyć przez długie lata (a jak się okazuje, długowieczność oraz duże rozmiary są dane przede wszystkim samicom i prawdopodobnie napotkana przez nas wielka ryba również była płci żeńskiej).
Po naszym pierwszym nurkowaniu w jeziorze, wyszliśmy z niego naprawdę zachwyceni. A jak się później okazało, najgłębiej zeszliśmy na 9 metrów, o czym nie mieliśmy nawet pojęcia, będąc pod wodą! W najgłębszych miejscach było co prawda trochę zimniej, ale widoczność wcale się nie pogorszyła.
Tutaj możecie zobaczyć krótki filmik z nurkowania:
Nie zawsze musi być kolorowo, czyli ciemna strona nurkowania
(w mojej subiektywnej opinii)
Wieczorem obserwowaliśmy, jak divemaster Cichy przeprowadza nurkowanie nocne z dwiema kursantkami. Tomek bawił się w fotografa, a później integrowaliśmy się z resztą nurkowej ekipy przy ognisku. W niedzielę rano czekały na nas mokre i zimne pianki, które musieliśmy przyodziać, żeby odbyć dwa ostatnie nurkowania. Patrzyłam na to wszystko z ekscytacją i dobrym humorem. Jednak do czasu…
Kolejne zejście pod wodę, kolejne wyzwania i zadania do zaliczenia. Niestety, czekało mnie również znienawidzone zdejmowanie maski pod wodą. I tak siedzieliśmy sobie na głębokości 5 m, gdzie Arek po kolei wydawał polecenia naszej trzyosobowej grupie (czyli Patryk, Tomek i ja, oczywiście na końcu). Gdy przyszła moja kolej, po odpowiednim sygnale nadal zwlekałam ze zdjęciem maski (pisząc to nawet teraz mam lekkie dreszcze!), aż w końcu zdobyłam się na odwagę i zrobiłam to. Pierwszy spanikowany wdech z automatu – niby jest ok, ale po chwili zaczynam wciągać wodę przez nos, krztusić się i odruchowo ciągnąć w górę. Pokazuję Arkowi, że chcę się wynurzyć, jednak on zatrzymuje mnie i uspokaja, każde dokończyć ćwiczenie. Czuję, że już totalnie zmienił mi się oddech i rytm serca. Nie mogę pozbyć się odruchu wciągania powietrza przez nos, przez co wciąż dostaje się do niego woda, a ja zaczynam wstrzymywać oddech (co jest przy nurkowaniu absolutnie zabronione!). W końcu jednak udaje mi się założyć maskę i wydmuchać nos, opróżniając ją z wody. Nadal jednak myślę o tym, żeby stąd uciec… Pomimo, iż pokazałam Arkowi znak „ok”, a on przybił mi piątkę, żółwika, czy też po prostu podał mi rękę w geście gratulacji – szczerze mówiąc, nawet tego nie pamiętam… Po chwili zdołałam się uspokoić i znów powoli płynęłam za chłopakami w poszukiwaniu szczupaków i innych form słodkowodnego życia.
Podczas ostatniego naszego zejścia pod wodę niebo zasnute było szarawymi chmurami i zaczynało kropić. Tomek zauważył, że nie było już we mnie takiego entuzjazmu, z jakim podchodziłam do nurkowania kilka godzin wcześniej. W końcu mogę powiedzieć, że doznałam pewnej porażki… Załamałam się jeszcze bardziej w momencie, gdy Arek oznajmił, iż jeszcze tego samego dnia powtórzymy ćwiczenie z maską! Postanowiłam jednak myśleć pozytywnie – że przecież już to robiłam nie jeden raz na basenie i tym razem na pewno się uda.
I tak najpierw wykonywaliśmy mega wkurzające ćwiczenie z odpinaniem i zapinaniem tzw. „szybkozłączki” inflatora jacketu, mając na dłoniach grube, neoprenowe rękawice. Po chwili niespodziewanie padła komenda dla mnie – „zdejmij maskę”… Przebywaliśmy na głębokości ok. 2 metrów, więc moja pierwsza próba zakończyła się szybkim wynurzeniem na powierzchnię. Tuż po tym „wyskoku” pojawili się Arek i Tomek, który próbował mnie uspokoić. W tamtym momencie po prostu zwątpiłam. Miałam pewność, że nie zaliczę kursu przez to właśnie jedno ćwiczenie, ale było mi tak naprawdę wszystko jedno. Łamiącym się głosem oznajmiłam, że nie zrobię tego. Byłam bliska płaczu – łzy napływały mi do oczu, znów ogarnęła mnie panika. Od naszego instruktora usłyszałam, że mam wziąć się w garść, zejść na dół i powtórzyć ćwiczenie, bo reszta grupy na mnie czeka. Wiedziałam, że to moja psychika nie wytrzymała… Tyle razy powtarzałam sobie, że przecież „wszystko siedzi w głowie” i nie ma rzeczy niemożliwych – w końcu kto zrzucił 8 kilogramów i radykalnie zmienił swoje nawyki żywieniowe? Dlatego podjęłam jeszcze jedną próbę – na szczęście udaną. Maskę jednak założyłam i opróżniłam z wody w ekspresowym tempie, żeby jak najszybciej mieć to za sobą…
To już jest koniec, a właściwie dopiero początek…
Po wykonaniu wszystkich ćwiczeń odczułam ulgę. To już koniec – ukończyliśmy kurs, po wyjściu z wody i złożeniu sprzętu możemy wracać do domu… A później planować kolejne podróże z uwzględnieniem tego jednego, brakującego dotychczas elementu układanki, jakim jest nurkowanie! Jednak z pewnością jeszcze nie raz przećwiczę ściąganie i zakładanie maski pod wodą. Dla własnego bezpieczeństwa.
W drogę powrotną Cichy zabrał nas jeszcze na krótkie nurkowanie, zatoczyliśmy więc małe półkole wokół najdłuższej części pomostu i wróciliśmy do brzegu. Dno jeziora znów wydało mi się piękne, jak za pierwszym razem. Przepływaliśmy nad kremowo-białymi połaciami mułu, który po chwili ustępował miękkiemu dywanikowi glonów. Co jakiś czas dostrzegaliśmy jasnozielone rośliny o długich „liściach” przypominające nasze domowe noliny (rośliny doniczkowe pochodzenia meksykańskiego). W pewnym momencie miałam wrażenie, że dno usłane jest iglakami! Niektóre skupiska glonów wyglądały tak, jakby ktoś do jeziora wrzucił bożonarodzeniowe choinki (oczywiście pozbawione bombek)… Za chwilę naszym oczom ukazały się rośliny przypominające wysuszone krzaczki w odcieniu pudrowego różu, a na samym końcu znów płynęliśmy pomiędzy zardzewiałymi słupami pomostu, obrośniętymi brązowo-białymi muszlami. Był to zwiastun finału naszej nurkowej wyprawy.
Co więcej mogę powiedzieć? Że pomimo ciężkich chwil, naprawdę miło wspominam ten czas i czekam z niecierpliwością na kolejne nurkowanie!
______________________________________________
Na koniec chciałabym podziękować przede wszystkim Arkowi, który miał do mnie mnóstwo cierpliwości i okazał się dla nas nie tylko wspaniałym instruktorem, ale również świetnym kumplem!
Dalej dziękuję Piotrowi Piórewiczowi, Łukaszowi Piórewiczowi oraz ich ojcu – za to, że stworzyli naprawdę porządną i godną polecenia markę Centrum Techniki Nurkowej! Jesteście najlepsi!
Dziękuję Cichemu za świetne zdjęcia i fajne chwile spędzone z nami w wodzie – za „polowanie” na szczupaki i inne wodne stworzenia. Wielu z nich z pewnością nawet byśmy nie dostrzegli, gdyby nie Ty! ;)
Wielkie dzięki dla chłopaków z naszego domku nr 2 – pozostałych kursantów OWD – za przemiłe towarzystwo! Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo na nurkowej wyprawie z CTN!
Oczywiście dziękuję też mojemu Tomkowi za to, że namówił mnie do ukończenia tego kursu. Ale również za to, że trzymał mnie za rękę w chwili, gdy pod wodą „walczyłam o życie”… Oddychając przez automat, bez maski na twarzy, przez całą jedną minutę (która wydawała się wtedy cholerną wiecznością!).
top1.pl
28 listopada 2018 — 14:42
Nie brałem jeszcze udziału w takim nurkowaniu, ale widzę że się opłaca. Z chęcią kiedyś skorzystam