Eurotrip. Nasz pierwszy!
Decyzja o tym wyjeździe zapadła dość spontanicznie. Ponieważ żaden z naszych pojazdów raczej nie nadawałby się na dłuższą trasę, mama Tomka zaproponowała nam, że możemy pożyczyć od niej samochód i wyruszyć w drogę. Dokąd tylko zechcemy! Jak tu nie skorzystać z takiej propozycji? Oczywiście kasę na paliwo, noclegi, jedzenie i ewentualne pamiątki czy inne zachcianki musieliśmy już zorganizować sobie sami. No i zdrowy rozsądek wraz z ograniczeniem czasowym podpowiadał nam, że powinniśmy poruszać się w obrębie Europy… ;)
Skoro już postanowiliśmy, że wyruszamy na mały Eurotrip, rozpoczęliśmy przygotowania (przed wyjazdem stworzyłam oficjalny hasztag #MiniEurotrip2014, pod którym znajdziecie trochę fotek z wyjazdu na naszym Facebooku, Instagramie i Twitterze – wrzucaliśmy je tam na bieżąco, będąc w podróży). Wybraliśmy termin i rzucaliśmy pomysłami miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić. Powstała z tego całkiem fajna trasa.
Google Maps wyznaczyło nam najlepszą drogę – najpierw mieliśmy kierować się autostradą A1 z Gdańska w kierunku Łodzi, następnie powinniśmy odbić na Poznań, przekroczyć granicę polsko-niemiecką i kierować się autostradą na Berlin, a następnie na Lipsk (Leipzig). W rzeczywistości przebyliśmy „trochę” inną trasę, o czym za chwilę. Nasze główne przystanki to zamek Neuschwanstein w miejscowości Schwangau, Innsbruck, Manarola, Piza, Florencja, San Marino, Wenecja i Praga. Tomek był zdania, że może nam się nie udać odwiedzić wszystkich planowanych miejsc. Ja – wręcz przeciwnie – trzymałam kciuki za to, abyśmy zaliczyli je wszystkie…
Oczywiście przed podróżą nie obyło się bez małego stresu, kłótni i lekkiego opóźnienia (co zresztą, jak mniemam, przytrafia się 99,9% podróżujących par ;)). Ostatecznie w sobotę, 25 października 2014 roku, prawie z samego rana (dochodziła już godzina 11:00 – taki drobny szczegół…) siedzieliśmy w aucie z zapakowanymi po brzegi walizkami (w końcu brak limitów bagażowych, hurra!), termosami z herbatą i kawą, domowymi kanapkami i innymi przekąskami, gotowi do odjazdu. Chwilę później, po krótkim pożegnaniu z rodziną, byliśmy już w trasie i rozpoczęła się nasza przygoda.
Spontan, czyli żadnych szczegółowych planów
Był to pierwszy wyjazd tego typu w naszym wykonaniu – nie licząc oczywiście tych, które odbywaliśmy wraz z rodzicami, gdy byliśmy dziećmi. Nie robiliśmy żadnych rezerwacji noclegów. Tomek przeglądał jedynie hotele na Booking.com i spisał adres tylko jednego – był to Ibis Budget w miejscowości Putzbrunn pod Monachium, do którego mieliśmy zamiar dotrzeć jeszcze w sobotę wieczorem.
Właściwie jedyną rezerwacją była ta na bilety do zamku Neuschwanstein. Musieliśmy je odebrać następnego dnia – w niedzielę 26 października, najpóźniej o godziny 9:20. Dlatego zależało nam, aby jeszcze w sobotę znaleźć się w pobliżu Monachium, gdyż stamtąd do miejscowości Schwangau (w której znajduje się ów zamek) jest już przysłowiowy „rzut beretem”.
Nie ufaj nawigacji! (oczywiście jeśli nie masz czasu na zwiedzanie…)
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że autostrada A1 nie ciągnie się w nieskończoność i na pewnym etapie będziemy musieli zjechać na gorsze drogi, z większym ograniczeniem prędkości, a niekiedy prowadzące przez centra miast. Musieliśmy w jakiś sposób przedostać się do granicy z Niemcami, więc nie było wyboru.
Nie zaprzeczamy, że widoki przy takich drogach okazywały się dużo ciekawsze, niż na ekspresówce, gdzie jedyną atrakcja były przechadzające się po łąkach sarny, gigantyczne kanie rosnące na poboczu czy drapieżne ptaszyska siedzące na ogrodzeniu i wypatrujące przyszłego obiadu. Gdy przejeżdżaliśmy przez Strzelno, moją uwagę przykuła charakterystyczna wieża ciśnień zbudowana z rudobrązowych cegieł (coś mi w głowie świtało, ale za cholerę nie mogłam sobie przypomnieć, jak ta budowla się nazywa – pomógł dopiero Wujek Google, gdy już wróciłam do domu). W oddali dostrzegliśmy też skrytą wśród drzew Bazylikę Gnieźnieńską, której turkusowy dach i dwie wieże odznaczały się na tle mleczno-szarego nieba.
W pewnym momencie znów wróciliśmy na autostradę (tym razem A2), lecz tylko na jakieś pół godziny. Wtedy zorientowaliśmy się, że nasza wspaniała nawigacja po prostu zaczęła nas wyprowadzać w pole. Wyznaczyła sobie zupełnie inną trasę, niż zakładaliśmy na początku. Zamiast na Berlin, kierowaliśmy się na… Zieloną Górę! Owszem, tą trasą również mogliśmy jechać do celu, jednak autostradami i drogami ekspresowymi dotarlibyśmy tam o wiele szybciej…
Bonusem na pocieszenie była szansa zobaczenia z drogi słynnej i budzącej niemałe kontrowersje figury gigantycznych rozmiarów – świebodzińskiego Jezusa, pozdrawiającego nas z uniesionymi rękoma… Właściwie to kiedyś nawet mieliśmy taki plan, żeby przyjechać tam i zobaczyć go z bliska.
Polskie skarby na wyciągnięcie ręki – wystarczy rozejrzeć się dookoła
Patrząc na papierową (i na dodatek nieaktualną) mapę myślałam, że nawigacja poprowadzi nas najkrótszą drogą – na wschód, do przejścia granicznego w Gubinku (tak, jak na początku pokazywała). Nic z tych rzeczy – ona ostatecznie miała inny pomysł. Zostaliśmy pokierowani na południowy zachód. Przejechaliśmy przez mnóstwo małych miejscowości, aż trafiliśmy do Nowogrodu Bobrzańskiego, gdzie najpierw minęliśmy przepiękny mały kościółek (Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny), wyglądającą na opuszczoną starą fabrykę i jeszcze starszy, szary i okazały, lecz nadal zamieszkały dom. Gdy już wyjechaliśmy z tej miejscowości, po lewej stronie naszą uwagę przykuła stara drewniana przyczepa od traktora, wypełniona po brzegi zielono-pomarańczowymi dyniami (w końcu za parę dni cała Europa będzie świętować Halloween). Kawałek dalej – bezkresne, soczyście zielone pola i ciemne sylwetki wysokich drzew o łysych gałęziach. Po prawej sokół czy też jastrząb o brązowo-beżowym, cętkowanym upierzeniu, właśnie obniżał swój lot, by z rozpostartymi majestatycznie skrzydłami dopaść w końcu swą zdobycz, ukrytą gdzieś w trawie. Wszystko to otulone było mglistą, jesienną aurą…
Chwilę później przejeżdżaliśmy już przez Bieniów, gdzie dostrzegliśmy przy drodze kolejny, tym razem większy kościół (Kościół Parafialny p.w. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny), jeszcze jednego dzikiego ptaka, rozprawiającego się na polu ze swoją ofiarą oraz połać gruntu porośniętą złoto-zieloną kukurydzą. Z początku byłam wściekła, że nawigacja poleciała sobie z nami w kulki. W tym momencie jednak żałowałam, że nie mieliśmy więcej czasu, aby zatrzymać się przy drodze i zrobić kilka zdjęć…
Mijamy miejscowość Żary – w oddali majaczy fabryka, nad którą unosi się ogromna, biała chmura dymu, leniwie wypełzającego z kominów… Niestety, ten widok psuje piękny krajobraz bezkresnych pól, okalających zakład i jego dymne kłębowisko.
Gdy nawigacja znów zaczęła szaleć i poprowadziła nas na Wrocław, zrobiliśmy przystanek i wyznaczyliśmy trasę na nowo. Tym razem była jeszcze inna, prowadziła na południe. Zrezygnowani ruszyliśmy wedle instrukcji. Na szczęście droga była nowsza i ruch okazał się tu mniejszy. Przez chwilę byliśmy zadowoleni – do momentu, gdy naszym oczom ukazały się blokada naszego pasa ruchu wraz z pionowymi znakami, informującymi o ślepej ulicy i zakazie ruchu. Jedyną opcją był skręt w prawo w lekko szutrową drogę… Mówi się trudno – spróbowaliśmy.
Wokół widzieliśmy tylko skromne gospodarstwa okolone płotkami zbitymi z krzywych gałęzi drzew. W zagrodach pasły się owieczki i konie, gdzieś pod naszą drogą leniwie przepływał strumyk, a chmury na niebie wyglądały jak różowa wata cukrowa… Postanowiliśmy po chwili odbić w lewo, dzięki czemu z ulgą wydostaliśmy się z tej spokojnej sielanki i znów znaleźliśmy się na właściwej drodze.
Gdyby nie to, że niemiłosiernie gonił nas czas – można by było zatrzymać się na chwilę i zatracić w tych widokach z aparatem fotograficznym. Podróżujemy po całym świecie, często zapominając, jak wiele do odkrycia jest na naszych polskich ziemiach… Szczerze mówiąc, chętnie bym wróciła w te rejony – bo nawet te malutkie, zapomniane miejscowości mają swój urok!
Nareszcie Niemcy!
Byliśmy szczęśliwi, gdy naszym oczom ukazały się autostrada, drogowskaz na Zgorzelec i Dresden, po chwili tablice ze słowami „Granica Państwa”, a za nimi kolejne – już z niemieckimi napisami. Zapadł zmrok. Na wzgórzu, tuż obok drogi, pracowały ogromne wiatraki, mrugając do nas czerwonymi światłami. W końcu zrobiło się zupełnie ciemno, a my sunęliśmy niemiecką szosą w towarzystwie uporczywej mżawki. Droga do celu skracała się w ślimaczym tempie.
Ostatecznie zrobiliśmy to zgodnie z planem. Po godzinie 23:00 znaleźliśmy się pod Monachium, w miejscowości Putzbrunn. Miejsce to pogrążone było we śnie – nie działała nawet sygnalizacja świetlna, a okna okolicznych domków jednorodzinnych były ciemne jak otaczająca je noc.
Znaleźliśmy hotel Ibis Budget, na szczęście z wolnymi pokojami. O tej porze w obiekcie nie było już obsługi, więc musieliśmy zapłacić w automacie kartą. Zanim położyliśmy się spać, pochłonęliśmy kolację składającą się ostatnich z kanapek, gotowanych jajek, pomidorków i wciąż jeszcze ciepłej herbaty z termosu.
Byliśmy wykończeni.
***
Rano czekała nas pobudka o godzinie 6:00. Zebraliśmy się bardzo szybko, mając nadzieję, że zdążymy jeszcze na śniadanie. Nic z tego – była niedziela, a akurat w ten dzień pierwszy posiłek dnia serwowany jest tutaj o godzinie 7:30… Mieliśmy więc kolejną wtopę podczas naszej podróży. Poprzedniego wieczora byliśmy zbyt zmęczeni, aby zgłębiać się w szczegóły i tym sposobem zapłaciliśmy za pokój ze śniadaniem, którego praktycznie nie zjedliśmy. Hotelowa knajpa była jednak już przygotowywana na przybycie gości, więc krzątająca się w niej pani z obsługi pozwoliła nam chwycić po świeżej bułce z ziarnami. To chyba najdroższe bułki w naszym życiu – aż 6,90 euro za sztukę! Pamiętam jednak, że bardzo nam smakowały i żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ich więcej…
W Polsce nie miałam ku temu okazji, dlatego teraz już nie odpuściłam i musiałam zrobić przystanek na zdjęcia! W nocy, drodze do hotelu, Tomek wypatrzył w ciemności stertę dyń usypanych przy szosie. O poranku ich jaskrawy, pomarańczowy odcień świetnie kontrastował z czarno-brązowym poboczem i mętną szarością zamglonego nieba.
Nawigacja przeprowadziła nas przez Monachium. Tam też było co oglądać – chociażby przytulone do siebie domki niemalże we wszystkich kolorach tęczy, spoglądające na ulicę i dodające radosnego akcentu betonowej szarości miasta. Tym razem fotki cykałam już bez zatrzymywania, przez szybę samochodu. ;)
Przeprawa przez miasto na szczęście nie trwała długo i wkrótce znaleźliśmy się na trasie do Schwangau, a konkretnie – do zamku Neuschwanstein.
Nasza rzeczywista trasa na tym etapie:
Mini Eurotrip 2014 – pozostałe wpisy:
- Neuschwanstein – z wizytą w zamku Ludwika. Schwangau, Niemcy | Mini Eurotrip 2014 #02
- Innsbruck | Mini Eurotrip 2014 #03
- Włochy, Reggio Emilia i La Spezia | Mini Eurotrip 2014 #04
Tina Papajewski
6 czerwca 2016 — 13:50
Pogoda widze byla typowo denna-jesienna, ale dynie troche ten ponury krajobraz ozywily.
Ania Szymiec | born2travel
7 czerwca 2016 — 16:08
Dokładnie, w Polsce i Niemczech zdecydowanie czuć już było jesień – ale miało to też swój urok… ;) Za to później im dalej jechaliśmy na południe, tym pogoda ładniejsza! To była naprawdę fajna podróż :)
progory
27 maja 2020 — 23:29
Zapraszam kolejny raz do zwiedzenia pięknej miejscowości Żary :) Dym to nie tylko to co mamy do zaoferowania. Fajny post pozdrawiam!